Tym razem o młodych [ niekoniecznie wiekiem] matkach.
Jeden z najbardziej irytujących typów ludzkich jakie znam. Wszystko wiedzą, na wszystkim się znają, a co najgorsze - udzielają rad czy chcesz czy nie.
Co prawda wszechwiedza obecna jest też u matek z większym stażem, a czasem i u ciężarnych, ale te dwa ostatnie przykłady dopuszczają, przynajmniej w niewielkim procencie, że mogą się mylić. Młode matki nie.
Na początku myślałam, że to może ja tak reaguje. W końcu te wszystkie rady tudzież objawienia, jak należało by je określić, pochodziły z dobrego serca - bym ja, ciemna jak tabaka w rogu, bo przecież to pierwsze dziecko, została oświecona. Obarczałam za to moje i tak aspołeczne odruchy, które dzięki burzy hormonów osiągnęły apogeum.
Jak to Eman ostatnio poetycko ujął- najprzyjemniej patrzy mi się na ludzi przez krzyż celownika.
Okazało się, że jednak nie. Jestem w miarę normalna, a młode wszechwiedzące matki są zwyczajnie wkurwiające.
Zacznijmy jednak od początku.
Jestem już w takim wieku, że większość moich znajomych albo ma jajko, albo już kurczaka - czasem nawet całe stadko tych kurczaków. No, a skoro sama mam jajko, to chcąc nie chcąc, od czasu do czasu, uczestniczę w rozmowach typu " a byłaś już na usg?", " a badania x zrobiłaś?", " a to...?", "a tamto...?" Przy okazji tychże spotkań poczyniłam pewne spostrzeżenie - chore porównywanie. Jeśli nie zareagowałam jak rozmówczyni, to z pewnością jest coś ze mną nie tak. Jeśli mam mniej niż ona zdjęć usg - mój lekarz nie jest kompetentny albo zwyczajnie mnie zlewa. To, że mam inne usposobienie zupełnie nie ma znaczenia. Nie zareagowałam właściwie - dowód na dysfunkcje jajka lub moje. To, że doskonale czuję się w gabinecie i darzę swojego lekarza zaufaniem... co tam, w końcu nie obfotografował mnie ultrasonografem nawet jeśli nie było ku temu wskazań. By nie być gołosłowną przykład jednej z kilku rozmów jakie ostatnio odbyłam.
Jakiś czas temu znajoma zaczepiła mnie na gg. na Wcześniej czy później musiało do tego dojść. Po kilku utartych pytaniach w stylu "co słychać" rozmowa zeszła na jajko. " Czy wiem już czy córka czy syn"? "Nie" - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, wyjaśniając na wszelki wypadek, że mam umówioną wizytę na taki to, a taki termin. Wniosek mojej rozmówczyni... mój lekarz jest niekompetentny. "Czy jak się dowiedziałam, że jestem w ciąży i widziałam dziecko na usg to płakałam"? Ponownie "Nie" - pierwszy raz widziałam jajko jak było kropką na monitorze, a że jestem w ciąży wiedziałam i wizyta była jedynie formalnością, nie czułam się zaskoczona jej wynikiem. Moja rozmówczyni się zmarszczyła, pomruczała i dostałam pomocnicze pytanie. "A czy jak już było widać struktury dziecka to płakałam"? I cholera znów mnie podkusiło by odpowiedzieć zgodnie z prawdą czyli znane już "Nie". Wniosek rozmówczyni... na pewno nie chcę tego dziecka. Poświęcam się by utrzymać małżeństwo [ mina Emana gdy streszczałam mu rozmowę bezcenna], a to nie jest dobry pomysł [ w tym miejscu należy wstawić 5 min. monolog o tym jakim błędem jest decyzja na dziecko dla ratowania związku]. Wzięłam kilka głębokich oddechów, by nie powiedzieć paru słów prawdy mojej znajomej [ mam rzadki dar bolesnego uderzania słowami, czasem za mocno niż planuję] i postanowiłam zmienić temat. Było to jednak daremne. W końcu wymagałam uświadomienia, a ona zdaje się poczuła obowiązek rozbudzenia we mnie instynktu macierzyńskiego. Dlatego też usłyszałam " Już niedługo poczujesz ruchy dziecka. Zobaczysz jakie to cudowne". No tu już mogłam udzielić innej odpowiedzi - "Czuje już od jakiegoś czasu". "Cudowne prawda? - było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. - Ja płakałam za każdym razem, a ty?". No a ja cholera znowu "Nie". Owszem fajnie było je poczuć pierwszy raz, ale mniej fajnie było jak kopniak budził mnie ledwo zasnęłam. No to się dowiedziałam, że nie tylko nie chcę tego dziecka, ale w dodatku jeszcze będę bardzo złą matką.
Na takie dictum ręce opadły i mnie i Kijance. Zwyczajnie się rozłączyłam.
Choć rozmowę potraktowałam jako swoistą rozrywkę, kilka dni później zaczęłam się zastanawiać. A może rzeczywiście będę kiepską matką?
Zadzwoniłam do Meg - matki dwóch kurczaków- by zweryfikować swoje zachowanie. Jest równie szurnięta jak ja, miałam zatem wiarygodny punkt odniesienia. Usłyszałam, że owszem płakała na usg, ale jak dostała skopa w pęcherz łzy raczej nie należały do łez szczęścia. Poczułam się lepiej. Kiedy zaś usłyszałam, jak to Meg pouczana jest przez młodą, wszechwiedząca matkę, która tydzień po niej urodziła swoje pierwsze dziecko, jak ma poradzić sobie z wychowaniem młodszego kurczaka, upewniłam się, że nie jestem tak aspołeczna jak myślałam. Doszłam też, niczym moja znajoma, do pewnego wniosku.
Ot po prostu, niektóre młode matki rodzą się z misją zatrucia życia innym matkom i albo trzeba się na nie uodpornić, albo unikać.
Jeden z najbardziej irytujących typów ludzkich jakie znam. Wszystko wiedzą, na wszystkim się znają, a co najgorsze - udzielają rad czy chcesz czy nie.
Co prawda wszechwiedza obecna jest też u matek z większym stażem, a czasem i u ciężarnych, ale te dwa ostatnie przykłady dopuszczają, przynajmniej w niewielkim procencie, że mogą się mylić. Młode matki nie.
Na początku myślałam, że to może ja tak reaguje. W końcu te wszystkie rady tudzież objawienia, jak należało by je określić, pochodziły z dobrego serca - bym ja, ciemna jak tabaka w rogu, bo przecież to pierwsze dziecko, została oświecona. Obarczałam za to moje i tak aspołeczne odruchy, które dzięki burzy hormonów osiągnęły apogeum.
Jak to Eman ostatnio poetycko ujął- najprzyjemniej patrzy mi się na ludzi przez krzyż celownika.
Okazało się, że jednak nie. Jestem w miarę normalna, a młode wszechwiedzące matki są zwyczajnie wkurwiające.
Zacznijmy jednak od początku.
Jestem już w takim wieku, że większość moich znajomych albo ma jajko, albo już kurczaka - czasem nawet całe stadko tych kurczaków. No, a skoro sama mam jajko, to chcąc nie chcąc, od czasu do czasu, uczestniczę w rozmowach typu " a byłaś już na usg?", " a badania x zrobiłaś?", " a to...?", "a tamto...?" Przy okazji tychże spotkań poczyniłam pewne spostrzeżenie - chore porównywanie. Jeśli nie zareagowałam jak rozmówczyni, to z pewnością jest coś ze mną nie tak. Jeśli mam mniej niż ona zdjęć usg - mój lekarz nie jest kompetentny albo zwyczajnie mnie zlewa. To, że mam inne usposobienie zupełnie nie ma znaczenia. Nie zareagowałam właściwie - dowód na dysfunkcje jajka lub moje. To, że doskonale czuję się w gabinecie i darzę swojego lekarza zaufaniem... co tam, w końcu nie obfotografował mnie ultrasonografem nawet jeśli nie było ku temu wskazań. By nie być gołosłowną przykład jednej z kilku rozmów jakie ostatnio odbyłam.
Jakiś czas temu znajoma zaczepiła mnie na gg. na Wcześniej czy później musiało do tego dojść. Po kilku utartych pytaniach w stylu "co słychać" rozmowa zeszła na jajko. " Czy wiem już czy córka czy syn"? "Nie" - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, wyjaśniając na wszelki wypadek, że mam umówioną wizytę na taki to, a taki termin. Wniosek mojej rozmówczyni... mój lekarz jest niekompetentny. "Czy jak się dowiedziałam, że jestem w ciąży i widziałam dziecko na usg to płakałam"? Ponownie "Nie" - pierwszy raz widziałam jajko jak było kropką na monitorze, a że jestem w ciąży wiedziałam i wizyta była jedynie formalnością, nie czułam się zaskoczona jej wynikiem. Moja rozmówczyni się zmarszczyła, pomruczała i dostałam pomocnicze pytanie. "A czy jak już było widać struktury dziecka to płakałam"? I cholera znów mnie podkusiło by odpowiedzieć zgodnie z prawdą czyli znane już "Nie". Wniosek rozmówczyni... na pewno nie chcę tego dziecka. Poświęcam się by utrzymać małżeństwo [ mina Emana gdy streszczałam mu rozmowę bezcenna], a to nie jest dobry pomysł [ w tym miejscu należy wstawić 5 min. monolog o tym jakim błędem jest decyzja na dziecko dla ratowania związku]. Wzięłam kilka głębokich oddechów, by nie powiedzieć paru słów prawdy mojej znajomej [ mam rzadki dar bolesnego uderzania słowami, czasem za mocno niż planuję] i postanowiłam zmienić temat. Było to jednak daremne. W końcu wymagałam uświadomienia, a ona zdaje się poczuła obowiązek rozbudzenia we mnie instynktu macierzyńskiego. Dlatego też usłyszałam " Już niedługo poczujesz ruchy dziecka. Zobaczysz jakie to cudowne". No tu już mogłam udzielić innej odpowiedzi - "Czuje już od jakiegoś czasu". "Cudowne prawda? - było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. - Ja płakałam za każdym razem, a ty?". No a ja cholera znowu "Nie". Owszem fajnie było je poczuć pierwszy raz, ale mniej fajnie było jak kopniak budził mnie ledwo zasnęłam. No to się dowiedziałam, że nie tylko nie chcę tego dziecka, ale w dodatku jeszcze będę bardzo złą matką.
Na takie dictum ręce opadły i mnie i Kijance. Zwyczajnie się rozłączyłam.
Choć rozmowę potraktowałam jako swoistą rozrywkę, kilka dni później zaczęłam się zastanawiać. A może rzeczywiście będę kiepską matką?
Zadzwoniłam do Meg - matki dwóch kurczaków- by zweryfikować swoje zachowanie. Jest równie szurnięta jak ja, miałam zatem wiarygodny punkt odniesienia. Usłyszałam, że owszem płakała na usg, ale jak dostała skopa w pęcherz łzy raczej nie należały do łez szczęścia. Poczułam się lepiej. Kiedy zaś usłyszałam, jak to Meg pouczana jest przez młodą, wszechwiedząca matkę, która tydzień po niej urodziła swoje pierwsze dziecko, jak ma poradzić sobie z wychowaniem młodszego kurczaka, upewniłam się, że nie jestem tak aspołeczna jak myślałam. Doszłam też, niczym moja znajoma, do pewnego wniosku.
Ot po prostu, niektóre młode matki rodzą się z misją zatrucia życia innym matkom i albo trzeba się na nie uodpornić, albo unikać.
Cóż możliwość jest tylko jedna:
OdpowiedzUsuń1. Kupujesz kredkę świecową czerwoną.
2. za każdym razem gdy cie kijanek kopnie rysujesz kreskę na wyznaczonym kawałku ściany.
3. Czekasz aż kijana wyjdzie, i osiągnie stan interaktywny na poziomie 8-12 lat.
4. Za każdym razem gdy latorośl będzie coś chciała kategorycznie odmawiasz i z wredym uśmiechem zmazujesz jedną kreskę która rysowałaś w punkcie 2.
5. Po jakimś czasie dziecko obczai o co kaman, wiec zmanipuluje kreski... a wtedy ty będziesz mogła z tryumfem pokazać mu zdjęcie ściany które uwieczniłaś na wypadek gdyby zmanipulował kreski.
W ten oto sposób udowadniamy że zemsta najlepiej smakuje na zimno :)
Miło czytać, ze jesteś w formie. Rada rzeczywiście bezcenna, jakbyś jeszcze coś na te cholerne wszechwiedzące matki obmyślił byłoby bosko;)
OdpowiedzUsuńhmm, olać?
OdpowiedzUsuń