9 maja 2009

SZUKAJCIE A ZNAJDZIECIE - cz. 1

Szukajcie a znajdziecie

Problem mieszkania pojawił się już na początku czerwca, kiedy okazało się, że o akademiku można tylko pomarzyć. Początkowo nie było czasu o tym myśleć, bo nad głową wisiała, niczym miecz Damoklesa, sesja. Jeszcze później łudzili się, że może znajdzie się jakaś martwa dusza... może pomoże odwołanie... znajdą lukę w regulaminie... Myśl o tym, że mogą ponownie mieszkać na stancji była czymś równie nieprawdopodobnym, co wakacje na Marsie. Była czymś absurdalnym. Tak absurdalnym, że nawet myślenie o niej wydawało się głupią stratą czasu.

Kiedy jednak wrzesień zbliżał się ku końcowi, trzeba było przyjąć do wiadomości straszną prawdę. To, co tak starannie odsuwali od własnej świadomości, znalazło wreszcie do niej drogę i pojawiło się niczym wielki neonowy napis:


NALEŻAŁO ZNALEŹĆ STANCJĘ.



Uradzono, że poszukają razem. Wegetacja w gronie znajomych wydawała się mniejszym złem. A i prawdopodobieństwo, by szybciej znaleźć dojście do akademików było większe. Zwłaszcza teraz, gdy miały mieć miejsce nowe wybory.

- To się normalnie w głowie nie mieści, żebym ja na czwartym roku musiał szukać mieszkania – marudził Tyberiusz - krótko obcięty brunet, ocierając czoło. – To są oferty złożone na uczelni. Masz. – Podał je koledze.

- Trzeba jakoś to podzielić, bo inaczej nie obskoczymy w jeden dzień. – Korneliusz wziął od Tyberiusza plik kartek i machinalnie zaczął je przeglądać. Propozycje mieszkań dotyczyły najróżniejszych dzielnic miasta.

- Dawaj połowę. Pójdzie szybciej.- Tomek usiłował zrobić miejsce na stoliku, co nie należało do zbyt łatwych zadań.

- Gdzie Marta? – zainteresował się Tyberiusz, który siedząc już w cieniu parasola czuł, że odżywa. – Jakaś porąbana ta jesień. Gorąco jakby lipiec był co najmniej – marudził, ale nikt się tym nie przejmował. W ciągu ostatnich trzech lat zdążyli przywyknąć.

- Na telefonie wisi. Próbuje połapać tych, co zostawili numery i jakoś się poumawiać, żebyśmy jak głupi nie latali – udzielił odpowiedzi nadchodzący od strony baru Bartek. Postawił na stoliku pokale, przysunął stojące niedaleko krzesło i podobnie jak Tyberiusz, schował się w cieniu parasola.

- Ty stary, to trzeba od razu na plan miasta.- Tomek, który kątem oka dostrzegł ilość ogłoszeń, usiłował rozłożyć mapę.

- No gdzie mi k.... jeszcze tą kartkę włożysz – denerwował się Tyberiusz odsuwając ręką plan miasta.

- Ja bym ci powiedział gdzie, ale jestem dobrze wychowany i w miejscu publicznym nie powiem – odciął się zdenerwowany Inka.

- Panowie, panowie spokój. Ciężkie czasy nastały i tylko on nas może uratować. Spokój – interwencja Korneliusza nie na wiele się zdała. Do głosu dochodziło powszechne zdenerwowanie i to ono właśnie było siłą napędową wszelkich niesnasek. – Tyberiusz potrzymaj piwa. Warm, weź te kartki. Postawicie wszystko na planie i będzie git.

- Dobra, to ty czytaj, a my zaznaczamy – zaproponował Bartek. Podobnie jak wszyscy pozostali, źle znosił świadomość zbliżającej się wegetacji na stancji.

- Ktoś musi Marcie resztę numerów podrzucić. Jak już dzwoni, to niech to hurtem zrobi. – zauważył Tyberiusz.

- Dobra, to weź skocz – poprosił Korneliusz, podając przy okazji kartkę ze świeżo spisanymi numerami.

- W porzo. Niech ci będzie – chłopak niechętnie podniósł się z krzesła.

- Korn zaczynaj, bo nas noc zastanie. – Niecierpliwił się Inka.

- Ok. – Korneliusz zaczął odczytywać poszczególne adresy - Świerczewskiego 3/45... to chyba jakieś mieszkanie? Nie? Parkowa 8... Matejki 12... Brzozowa 3... Młyńska 25...



Po mniej więcej dwóch godzinach plan działania został opracowany ze szczegółami. Każdy otrzymał swój kawałek mapy (pomimo protestów Inki, który był właścicielem i pragnął by mapa pozostała w jednym kawałku), na którym pozaznaczane były ewentualne stancje. Pierwszeństwo miały te, do których właścicieli Marcie udało się dodzwonić. W ich przypadku mieli przynajmniej pewność, że ktoś jest w domu.

Cel był jeden. Znaleźć stancję. Taką, by mogła pomieścić całą piątkę, miała znośne warunki i cenę dostosowaną do wiecznie pustej studenckiej kieszeni.

Nim jednak każdy poszedł w swoją stronę, wyznaczoną mu przez Korneliusza, pojawił się nowy problem. Siedząca do tej pory cicho Marta, która usiłowała dojść do siebie, po trzygodzinnym staniu w nagrzanej przez słońce budce telefonicznej, teraz niespodziewanie zaproponowała:

- Ustalmy granicę opłat. – W przeciwieństwie do chłopców, nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić do akademika i mogła myśleć w miarę racjonalnie. Doskonale pamiętała jak w zeszłym roku okazało się, że znacznie przepłacała. A zwykłe stwierdzenie, że ma być niedrogo wydawało się jej mało precyzyjne. Lubiła konkrety.

- I maksymalną odległość od uczelni – dodał Bartek. – Bo co mi z tego, że ona będzie tania, jak ja na sieciówkę wydam dwa razy tyle.

- No to ile?

- Proponuje max 200 zł i 15 minut od uczelni, takim szybkim marszem. – wysunęła propozycję Marta. – Wydaje mi się, że to będzie w miarę optymalne.

- Zgoda. Z nas wszystkich jesteś najbardziej na bieżąco. Pamiętajcie. Jak coś znajdziecie fajnego, to od razu dajcie cynk. Nie ma sensu, żebyśmy chodzili dalej – przypomniał Korneliusz.

- Oki

- Spoks.

- Jasne.

- W porzo.

Cała piątka rozeszła się w wyznaczonych kierunkach.



Wydawało się, że ulica nie ma końca. Pięła się asfaltową rzeką w górę, aż po horyzont, który nikł gdzieś daleko, w promieniach południowego słońca. Na jej krańcu nieznacznie, pod wpływem temperatury, drgało powietrze. Nigdzie nie było nawet najmniejszej plamki cienia.

Tyberiusz jeszcze raz spojrzał na kartkę. Przypadła mu dzielnica domków jednorodzinnych, znajdująca się tuż za uczelnią. Najbardziej „górzysty” i nasłoneczniony fragment miasta.

Ul. Brzozowa 3. Popatrzył na numer domu, przy którym stał - 64.

O w mordę jeża – zaklął. - Nie ta strona. Wiedziałem, że tak będzie. Po prostu wiedziałem! Jak tam w końcu dojdę, będę wysuszony jak mumia. - Marudził dalej pod nosem, idąc jednocześnie w górę ulicy.

Słońce świeciło jak oszalałe, a z nieba lał się przysłowiowy żar.

Na miejsce dotarł po półgodzinie. Ciężko dysząc zatrzymał się przy furtce.

Dom wydawał się duży. Przez płot widać było kawałek ogrodu, który zostawiony samemu sobie zmieniał się powoli w dziką dżunglę. Elewacja budynku lata świetności miała już dawno za sobą, a rozwalony w dwóch miejscach płot wyraźnie wskazywał, że właściciel, kimkolwiek jest, raczej nie planuje go naprawiać.

Tyberiusz sprawdził uważnie czy w pobliżu nie kręci się jakiś pies, który mógłby zasługiwać na miano obrońcy domostwa i pchnął furtkę. Przeszedł kilka metrów po czymś, co dawniej było chodnikiem, doszedł do drzwi frontowych i zapukał. Poczekał kilka sekund, ale ponieważ ze środka nie było żadnej reakcji, ponowił próbę. Tym razem nieco mocniej. W końcu, z wnętrza dało się słyszeć jakieś stuki i szuranie.

Drzwi otworzyły się na szerokość trzech centymetrów i pojawiło się w nich oko. Bladoniebieskie, nieco zamglone, sprawiające wrażenie rozmytego lub wypranego – Tyberiusz nie mógł się zdecydować, które z określeń jest bardziej adekwatne, – z lekko przekrwionymi białkami, otoczone siatką głębokich zmarszczek. Po krótkiej chwili wahania, doszedł do wniosku, że na więcej nie może liczyć. Musi rozmawiać z okiem.

- Dzień dobry. Ja w sprawie stancji. – zaczął niepewnie, starając się jednocześnie pozbyć błąkającej w głowie myśli, że jest to oko z „Władcy pierścieni” – wszechmocne i wszechwiedzące.

- Dzień dobry – odpowiedziało oko i zamilkło.

Tyberiusz chwilę postał, nie wiedząc co robić dalej. Jakoś nie spodziewał się, że będzie rozmawiał z okiem. Od ostatniego poszukiwania stancji, w jakim brał udział, minęły prawie trzy lata, w związku z czym nie czuł się w tej roli zbyt pewnie. W końcu jednak się przemógł. Wyjaśnił w kilku słowach, że jest studentem i szuka lokum. Informacje o tym miejscu uzyskał z ogłoszenia pozostawionego na uczelni. Kiedy skończył, zamilkł wyczekująco.

- A pan na pewno jest student? – zainteresowało się oko, jednocześnie przyglądając mu się badawczo. – Bo to różnie bywa. Pan wie, mówią, że student, a tylko patrzą, jak tu człowieka zabić, okraść albo jeszcze gorzej.

- Student. Na 100% student – zapewniał gorąco Tyberiusz. Doszedł również do wniosku, że na to „albo jeszcze gorzej” musiałby chyba być chętny tylko jakiś desperat lub prawdziwy degenerat. Oko miało z dwieście lat z okładem. – Dla ilu to jest osób miejsce? Bo ja szukam nie tylko dla siebie. Nas jest pięć osób – głośno i wyraźnie tłumaczył oku. Zauważył, że ilekroć ma do czynienia z ludźmi starszymi zaczyna nienaturalnie mówić. Wyjątkowo wyraźnie i donośnie. Jakby rozmawiał z głuchym.

- A, to nie. To nie da rady, kochanieńki – zmartwiło się oko.- Ja mam dla dwóch. A was nie jest dwóch?

- Nie. Pięciu – zapewnił Tyberiusz. - W takim razie przepraszam i do widzenia. – usiłował szybko się wycofać.

Doskonale wiedział, że właścicielki takich starych oczu potrafią zagadać człowieka na śmierć. Zwłaszcza, właścicielki cierpiące na samotność.

Wszystkie, nabyte w czasie pierwszego roku studiów, wiadomości nagle ożyły i lawina napłynęły do i tak przemęczonego mózgu Tyberiusza. SAMOTNE BABCIE.

Samotne babcie, które potrafiły zaględzić człowieka na śmierć. Nigdzie się nie spieszyły, zawsze miały czas... niczym wielkie czarne wdowy czekały na swoje ofiary w zaciszu własnych domów.

Tymczasem on nie miał czasu. Musiał znaleźć sobie dom. Inaczej przyjdzie mu mieszkać pod mostem, gdy tylko nadejdzie październik. Coraz szybciej i coraz dokładniej, powracały wspomnienia i doświadczenia z okresu, kiedy rozpoczynał studia. Właśnie wtedy, po raz pierwszy, i do tego momentu ostatni, szukał stancji. Na samą myśl, aż się wzdrygnął.

- A nie zmieścicie się w tym dla dwóch? – nie dawało za wygraną oko.

- Nie, raczej nie. – w duszy Tyberiusza zapaliła się ostrzegawcza lampka z napisem „BABCIA KUTA NA CZTERY NOGI”. My jesteśmy bardzo duzi. Naprawdę duzi – gorąco zapewniał, robiąc jednocześnie kolejny krok w tył. Świdrujące go bladoniebieskie oko budziło coraz większe zaniepokojenie.

Tyberiusz zbyt dobrze wiedział czego można spodziewać się po „miłych, bezbronnych staruszkach” wynajmujących pokoje studentom. Nie tylko jego własne doświadczenie, ale również opowieści innych studentów nagle ożyły.

Babcie – teoretycznie bezradne staruszki, którym człowiek z dobroci serca chciał pomóc i kiedyś tam wrzucił węgiel do piwnicy, stając się tym samym, nawet nie wiadomo kiedy, ich prywatnym niewolnikiem, który węgiel wrzucać musiał już do końca swych dni na tej stancji. Babcie – biedne staruszki – żyjące od pierwszego do pierwszego, dorabiające do nędznej emerytury wynajmem pokojów, które ustalały horrendalne stawki za łóżko, zbierając chyba na złotą trumnę i niczym wytrawny poborca podatkowy punktualnie o ósmej rano każdego pierwszego stały u drzwi twojego pokoju. Babcie - opiekuńcze starowinki, niczym twoja rodzona babcia – proponujące półkę w ich lodówce [ wszystko z troski o wygodę studenta] i częstujące od wielkiego dzwonu kawałkiem ciasta, jednocześnie niewinnie opróżniające lodówkę niekoniecznie ze swoich produktów. Babcie – niewinne staruszki…

A oko, z całą pewnością należało do takiej właśnie staruszki. – Do widzenia – powiedział stanowczo i odwrócił się w kierunku furtki.

- Do widzenia – pożegnało się oko, wyczuwając najprawdopodobniej, że nic więcej nie wskóra.

Idąc do wyjścia czuł na plecach jego baczne spojrzenie. To był pierwszy z przydzielonych mu adresów. Zastanawiał się jakie będą dalsze. Tyberiuszowy mózg postanowił dłużej się nie opierać. Wspomnienia doszły do głosu pojawiając się przed jego oczami, niczym w kalejdoskopie.



- Proszę pana, ustalmy od razu parę spraw, żeby nie było niedomówień i pretensji później – mówiła z prędkością karabinu maszynowego niewysoka i korpulentna tleniona blondynka. – Absolutnie nie toleruję palenia. Rozumie pan? Absolutnie. Ani fajki, ani papierosów. Czy to jest jasne?

- Tak rozumiem.- Inka czuł się niczym więzień obozu karnego.

Od mniej więcej 10 minut, wysłuchiwał czego nie będzie mu wolno w niedalekiej przyszłości, jeśli tylko zdobędzie się na odwagę „skorzystania z tej, jakże niewymownej szansy” ( to zapewnienia właścicielki) i zdecyduje się wynająć u niej pokoje dla całej paczki.

- Tylko wie Pani, ja najpierw, zanim zaczniemy ustalać, chciałbym jednak te pokoje zobaczyć – zaczął niepewnie.

- Oczywiście, oczywiście. Nie myśli pan chyba, że każę panu w ciemno wynajmować. Ja jestem uczciwa kobieta. Każdy na ulicy to panu powie. Wynajmuje już 5 lat i nikt się nigdy nie skarżył. Proszę za mną. Proszę...

Kobieta zeszła z ganku, na którym do tej pory rozmawiała z Tomkiem i skierowała się na tył budynku.

Pewnie, że nikt się nie skarżył. Każdy był tak szczęśliwy, że się stąd wydostał i udało mu się przeżyć zachowując zdrowe zmysły, że chciał pewnie tą traumę wymazać z pamięci na wieki – pomyślał Inka, idąc jednak pokornie za właścicielką.

- Ja wiem, jak wy bierzecie pod uwagę takie drobiazgi jak wejście. O proszę, tu jest zupełnie niekrępujące. Osobno. Całkiem osobno. – Wskazała pomalowane brązowe drzwi do pół piwnicy. Otworzyła je i weszła do środka.

Pokój był duży, ciemny i zimny. Inka z zafascynowaniem patrzył na to, co mu zaoferowano. Kiedyś, zastanawiał się do czego zdolni są ludzie, by zarobić na innym człowieku. Teraz już wiedział.

Pomimo, że na dworze było niezwykle gorąco i jasno, tu człowiekiem wstrząsały dreszcze. Dyskretnie, gdy tylko przyzwyczaił się do półmroku, rozejrzał się w poszukiwaniu kaloryferów. Jakoś nie rzucały się w oczy. Dureń – zganił się w myślach. – Widziałeś kiedyś w piwnicy kaloryfery?

- Tu ma pan dwa łóżka – kobieta z dumą prezentowała dwie wysłużone wersalki. - Duża szafa, stół...

Wszystkie meble sprawiały wrażenie utrzymywanych w całości jedynie siłą woli właścicielki. Była to niezwykła i jedyna w swoim rodzaju rupieciarnia połączona ze złomowiskiem.

- No chodźmy dalej. Chodźmy... chodźmy...- ponaglała.

Inka obejrzał jeszcze coś, co w mniemaniu właścicielki było łazienką...

Niewielkie betonowe pomieszczenie z kratką ściekową, kranem i ubikacją, usytuowaną w tak osobliwy sposób, że gdy ktoś na niej usiadł, nie miał już szans na zamknięcie drzwi. Przeszkadzały mu w tym kolana. Było to idealne rozwiązanie dla kalek, jednakże co miała począć osoba posiadająca obie kończyny w kawałku było słodką tajemnicą projektodawcy.

...Przedpokojokuchnię, czyli wąski, ciemny korytarz oświetlony 40W żarówką z jedną elektryczną płytką, stojącą na taborecie i maleńkim zlewem, oraz dwa pozostałe pokoje, w których krasnoludek mógłby nabawić się klaustrofobii...

Prócz łóżek i dwóch szafek nocnych, nic więcej się w nich nie mieściło. I nigdzie, absolutnie NIGDZIE nie było kaloryferów.

- Jeżeli chodzi o wymagania – zaczęła kobieta – to kategorycznie zabraniam trzymania urządzeń elektrycznych. Macie tu płytkę i to wam w zupełności wystarczy. Państwo, jak by wam się pozwoliło, to byście mnie z torbami puścili. Proszę pamiętać: żadnych czajników elektrycznych czy czegoś w tym rodzaju. Płytka wystarczy. W końcu i tak większość czasu będziecie na uczelni, a stołować można się przecież na mieście. Prawda? Nie życzę sobie, żeby tu palono. Tak jak mówiłam wcześniej. – Właścicielka zdobyła się na nieznaczny uśmiech, który jednak znikł w mgnieniu oka. - Żadnych gości. Nie chcę, żeby tu się jacyś obcy kręcili i proszę wracać do 22:00. Ponieważ ja za państwa odpowiadam, życzę sobie, żebyście państwo mówili, gdzie wychodzicie, bo ja się później denerwuję. Po 22:00 zamykam furtkę na klucz...

- Nie sądzi pani... – Inka usiłował przerwać ten słowotok.

- ... i już się nie dostaniecie. Ja mam osobne klucze, więc od czasu do czasu sprawdzę czy państwo przestrzegają naszych wcześniejszych ustaleń. Co do ceny to myślę, że 150 złotych jest uczciwą ceną – dokończyła i wyczekująco spojrzała na Tomka.

- Taaak... – Inka nie bardzo wiedział jak ma się stąd wydostać. Korpulentna kobieta budziła w nim lęk, zresztą jak wszystkie większe i cięższe od niego kobiety. W dodatku nie chciał być nieuprzejmy, a wszystko co przychodziło mu do głowy było właśnie takie. - To... ja się jeszcze skonsultuje z przyjaciółmi i... razem podejmiemy decyzję. Wie Pani, sam nie mogę decydować za wszystkich...

- Tylko niech pan nie myśli, że te pokoje będą czekać w nieskończoność. Wiele osób się o nie pyta. To bardzo dobra stancja – zapewniła kobieta, nie mogła jednak ukryć rysującego się na jej twarzy rozczarowania.

- Tak, wiem. To znaczy... domyślam się. – szybko zapewnił Tomek - W takim razie, proponuję taki układ: jeśli nie dam pani odpowiedzi do 16:00, to znaczy, że rezygnujemy, bo koledzy znaleźli coś bliżej uczelni. Czy to panią satysfakcjonuje?

- Nie znajdą Panowie nic bliżej w tej cenie, ale proszę bardzo. Proszę szukać. A co do naszej umowy, to dobrze, będę czekała do 16:00, ale tylko do 16:00. Rozumie pan? – kobieta usiłowała ukryć niezadowolenie z takiego obrotu sprawy.

- Tak, tak, rozumiem. W takim razie dziękuję i do widzenia. – Inka pożegnał się, dodając w myślach, że prędzej zamieszka w kartonie, niż da się zamknąć z własnej woli w obozie koncentracyjnym. Ta betonowa łazienka... gdyby zamontować natrysk, byłaby miniaturką z Oświęcimia. Kto wie, może baba ma gdzieś w szafie cyklon B i dlatego nikt do tej pory się nie skarżył? I ta godzina policyjna – Tomek uśmiechnął się na samo wspomnienie – więcej swobody miał jako piętnastolatek w domu rodzinnym.

Szybko przeszedł przez ogród. Kiedy znalazł się na chodniku, odetchnął z ulgą.

Wiele zmieniło się od czasu, gdy na pierwszym roku szukał stancji. Bardzo wiele. Spojrzał na kolejny adres...



- Słuchaj, ja nie wiem – powiedział Marta podchodząc do idącego z naprzeciwka Korneliusza. Dochodzi do 24 – tego i dupa. Dalej nie ma. Jakby nie istniał.

- U mnie to samo. Myślałem, że jak od końca zacznę, to może się uda, ale nie. Jest 26, a później od razu 24. 25 nie ma.

- Może coś pomyliliście spisując? No przecież niemożliwe, żeby numer zniknął. – dziewczyna czuła się zmęczona. Na jej koszulce pojawiły się mokre od potu plamy. Zdecydowanie to nie była pogoda na szukanie stancji.

- Gdzie?! No sama zobacz. Na ogłoszeniu jest jak wół: Młyńska 25. – Korneliusz podał Marcie kartkę.

- No to ja nie wiem – wzruszyła ramionami. Czuła jak strużka potu powoli spływa wzdłuż jej kręgosłupa. Powinna teraz leżeć na plaży i odganiać się od ratowników, a nie błąkać po mieście w poszukiwaniu domu widmo.

- Dobra, spróbujemy jeszcze raz, ale tym razem - razem. Pojedynczo mogliśmy coś przeoczyć – zarządził Korn.

- No dobra, ale to nie ma sensu. Mówię ci, że ten numer po prostu nie istnieje. Ktoś gdzieś popełnił błąd i my teraz za to płacimy.

Postanowili sprawdzić po raz ostatni.

Oboje doszli do początku ulicy i zaczęli przyglądać się kolejnym domom i numerom na nich umieszczonym. Marta po prawej stronie ulicy, Korneliusz po lewej.

- Jeden... trzy... pięć... – wyliczała Marta, gdy tylko mijała kolejny budynek - ... dwadzieścia trzy... – przeszła przez ulicę.

- Dwadzieścia sześć – przeczytał Korneliusz.

- Nie, no ja zwariuję. Słuchaj dajmy sobie spokój z tym adresem, albo podaj jakiś sensowny plan, jak odnaleźć zaginione dwadzieścia pięć.- Oparła się plecami o drzewo. Lejący się z nieba żar był coraz bardziej nie do zniesienia.

- Mówię ci. Czuję, że to właśnie „nasza” stancja. Musimy ją tylko znaleźć.

- Więc powiedz mi jak?! Jak do cholery?! Błąkamy się tu już piętnaście minut i nic. Nawet nie ma się kogo spytać.

- Właśnie myślę... – Korneliusz patrzył niewidzącym wzrokiem na przejeżdżające samochody. Po niecałej minucie nowy pomysł ujrzał światło dzienne. – Dobra. Mam. To trochę głupie, ale może wyjść.

- No? – Marta niechętnie podniosła się z chodnika, na którym siedziała. Odruchowo otrzepała spodnie i spojrzała wyczekująco.

- Weźmy taksówkę. Podamy adres i chłop nas dowiezie. Zaznaczymy tylko, żeby podjechał pod sam dom. Bo ty masz coś z kostką, albo co...Pamiętaj, żebyś kulała przy wsiadaniu.

- To idiotyczne... – zaczęła, ale jeden rzut oka na zaciśnięte wargi Korna i wiedziała, że nie ma co dyskutować. Znała go dopiero rok, ale doskonale nauczyła się rozpoznawać ten stan. Gdy tylko usta zmieniały mu się w cienką kreskę sprawa była przesądzona. - Ok, tylko chodź gdzieś dwie przecznice dalej, żebyśmy chociaż jakieś pozory zachowali. I tak czuję się jak kretynka. Nie muszę tego manifestować – powiedziała wystukując na telefonie numer postoju taksówek.



Kierowca z obłędem w oczach krążył od czterech minut po ulicy Młyńskiej. Tymczasem Marta kontrolnie patrzyła na taksometr. W końcu nie wytrzymała.

- Panie, ja nie wzywałam taksówki, żeby sobie po Młyńskiej pojeździć. Kto to później ma płacić, pan czy ja? Bo jak pan, to proszę bardzo, możemy tu krążyć drugie tysiąclecie, ale jak ja, to wolę, żeby mi pan tej wycieczki krajoznawczej zaoszczędził.

- Pani nie będzie taka nerwowa – uspokajał kierowca. – To na pewno dobry adres?

- Już panu setkę razy mówiłam. Młyńska 25.

Kierowca jeszcze raz przejechał przez całą ulicę. W ostateczności dał za wygraną.

- Pani, nie wiem gdzie to 25. Skarz mnie Bóg, nie wiem. Niech już pani za kurs nie płaci, bo to i tak grosze wyjdą.

- No ładnie – powiedziała Marta do cichutko siedzącego obok Korneliusza. – My nie stancji szukamy, tylko jakiegoś pieprzonego zaginionego Graala! – Wysiadła z taksówki i ze złością trzasnęła drzwiami - A ponieważ ty, nie jesteś bez grzechu i na Parcivala się nie nadajesz – dodała pochylając się do otwartego okna - więc będziemy się tu błąkać do ukichanej śmierci, w poszukiwaniu domu widmo! Bo ty masz jakieś idiotyczne przeczucia! Też coś! – wzruszyła ramionami.

Korneliusz mimo wszystko zapłacił za kurs. Zanim jednak wyszedł, taksówkarz zagadnął:

- Panie, pańska żona to zawsze tak?

- To nie... – zaczął Korn, zdał sobie jednak sprawę, że trzeba by było za dużo wyjaśniać, uciął więc krótko – ciążę źle znosi.

Kierowca – ojciec trójki dorodnych chłopaków pokiwał ze zrozumieniem głową – tylko się pan nie daj. Wiem co mówię. Jak raz odpuścisz to już koniec.

- I co teraz? Masz jakiś kolejny genialny plan? – spytała Marta, która zdążyła się już uspokoić. Na całe szczęście dla Korneliusza nie słyszała jego uwagi odnośnie ciąży.

Stali dokładnie w tym samym miejscu, jakie opuścili 20 minut wcześniej.

- Słuchaj, trzeba do niej zadzwonić i powiedzieć, że nie możemy znaleźć numeru. Niech wyjdzie przed dom i na nas zaczeka. Najlepiej niech macha, żebyśmy wiedzieli, że to na pewno ona. Innego wyjścia nie ma. Co sobie o nas pomyśli, to pomyśli.

Marta wzruszyła jedynie ramionami, co miało oznaczać: „jak sobie chcesz”.

- Ja jej mogę nawet powiedzieć, żeby skakała na jednej nodze, bylebyśmy zakończyli wreszcie te poszukiwania. – ponownie wyjęła telefon, wzięła podaną jej kartkę i zaczęła wystukiwać numer.



Popołudniu cała piątka siedziała przy stoliku, w knajpce niedaleko uczelni. Korneliusz relacjonował, rozrysowując plan na serwetce.

- Są trzy pokoje. W jednym mieszka już jakaś laska, więc Marta będzie miała współlokatorkę. Dwa pozostałe my zajmiemy. Na piętrze oprócz naszych pokoi jest kuchnia i łazienka. Na dole mieszka babcia. Chwilowo tam rozgardiasz maksymalny, bo babcia ma jeszcze końcówkę remontu, ale stancja w dechę. Szkoda tylko, że osobnego wejścia nie ma, ale za to 170 zł i pięć kroków od uczelni.

- Tylko nie wybierajcie się tam sami. Trzeba jakoś uzgodnić przyjazd. Bez nas nie traficie – ostrzegła Marta.

- Młyńska nie jest taka duża przecież... – zaczął Bartek.

- Mówię ci, że nie znajdziesz. Dom zarośnięty krzakami i tak wygląda, jakby wejście było od innej ulicy. Furtka tylko dla wtajemniczonych, numer budynku zdjęty... nawet taksówkarz nie umiał trafić. Cud żeśmy trafili. Istny cud.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz