8 maja 2009

SZALENI KOCHANKOWIE Z WERONY - cz. 9

SZALENI KOCHANKOWIE Z WERONY

Wiatr wiał niemiłosiernie i Dominika miała wrażenie, że jeszcze moment, a będzie jej zimno nawet w kości. Nie pomogły ani grube swetry, ani trzy pary skarpet.

Było jej zimno. Pomyślała nawet, że jest jej pioruńsko zimno, a nie tylko zimno i że wbrew temu co myślała, wszystkie warstwy jakie miała na sobie nic nie dały. No, może tylko tyle, że wyglądała teraz na znacznie grubszą niż w rzeczywistości.

Spojrzała w prawo, następnie w lewo, po czym przeszła przez jezdnię i skręciła w boczną uliczkę domków jednorodzinnych.

Męczyła ją ta sytuacja z Hubertem. Męczyło ją to, że nie mogła z nikim podzielić się swoim szczęściem. Udawanie nigdy nie było jej mocną stroną. Chciała wykrzyczeć całemu światu to, co czuje. A tymczasem, przekradała się po zmroku na peryferie miasta, by tam, w ciszy, spokoju i z dala od wścibskich oczu i uszu napawać się swoim szczęściem. MIAŁA CHŁOPAKA! NIE BYŁA JUŻ SAMA! I NIKT, NIKT O TYM NIE WIEDZIAŁ!

Śnieg skrzypiał pod stopami, gdzieniegdzie jedynie odsłaniając fragmenty starannie wyślizganych ślizgawek. Wzięła rozpęd i usiłowała przejechać po jednej z nich, ale pomysł okazał się kiepski – martensy, ze swoją gruba, traktorową podeszwą nie nadawały się do tego typu zabaw.

Spojrzała na zegarek i przyspieszyła kroku. Była już prawie spóźniona, a nie chciała by marznął na tym zimnie, czekając na nią.

Szła równym, marszowym krokiem. Niektóre z mijanych domów oświetlone były już świątecznymi lampkami. Co prawda jeszcze dość nieśmiało, ale wyczuwało się już z wolna magię nadchodzącego Bożego Narodzenia.

Święta zapowiadały się na wyjątkowo mroźne i białe. Dominika pomyślała, że w każdym innym przypadku cieszyłaby się z zimy, teraz jednak, kiedy musiała się ukrywać i na dobrą sprawę, spędzała na dworze znacznie więcej czasu, niż byłoby to wskazane przy tak niskich temperaturach, bardziej ucieszyłaby ją wiadomość o nadchodzącym ociepleniu.

Tak pogrążona w rozważaniach o Bożym Narodzeniu, śniegu, swoim szczęściu i obowiązku milczenia, nawet nie zauważyła, kiedy stanął przed nią.

Podniosła do góry głowę. Stał, patrzył na nią swoimi niebieskimi oczami i się uśmiechał. Najpiękniej jak to było możliwe. Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek. Byli ze sobą już cały tydzień i już cały tydzień całowała go w policzek na przywitanie. Tym razem było jednak inaczej.

Zamiast wziąć ją jak zawsze za rękę i pójść w stronę rogatek miasta, Hubert dotknął jej policzka. Uśmiechnął się nieśmiało, a później, powoli zaczął zbliżać swoją twarz ku jej twarzy.

Dominika patrzyła i czuła, jak ogarnia ją panika. Chce mnie pocałować! Na bank, chce mnie pocałować, a ja nie mam pojęcia jak to się robi!!! Zbłaźnię się i tyle. Boże , Boże... jak to było na filmach?... cholera, jak to było?!... – myślała gorączkowo, podczas gdy twarz Huberta, stawała się coraz większa. – Aha! Już wiem. – Przechylić lekko głowę... – ok, zrobione. – Czy ja mam rozchylić usta? I co z nosem? Jak się walniemy nosami, to się chyba ze wstydu zapadnę... – poczuła dotyk jego ust. – Boże, spraw, żeby oszczędził mi języka. Jak go wepchnie, to chyba zwymiotuję. – Hubert zaczął ją delikatnie całować.

Na moment straciła kontrolę nad własnymi myślami, a zaraz potem przypomniało się jej, że trzeba kupić kartofle i że musi odkurzyć dywan. I że właśnie w tym momencie całuje się pierwszy raz w życiu... – otworzyła na moment oczy, by sprawdzić czy on patrzy. – Miał zamknięte oczy - ... że są teraz, jak szaleni kochankowie z Werony. I... i że oszczędził jej języka!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz