Jazda na barana i sposoby na telefony
Od mniej więcej godziny Inka szukał chętnego, który towarzyszył by mu do, oddalonej o dwie przecznice, budki telefonicznej. Co prawda, pod samym domem też była budka, jednakże zamontowany w niej aparat należał już do tych nowocześniejszych – był srebrny i przyjmował karty z chipami. Inka zaś, potrzebował tego starego – niebieskiego.
W końcu nagabywany, przez jakieś dziesięć minut, Korneliusz załamał się i obiecał pójść, stawiając jednakże warunek, że dopiero po kryminale. Zadowolony z obrotu sprawy Tomek nie miał absolutnie nic przeciwko temu.
Chciał zadzwonić do dziewczyny. Z budki było taniej niż z komórki, zwłaszcza odkąd zastosował się do rad Tyberiusza, który do perfekcji opanował oszczędzanie na Telekomunikacji Polskiej. Sam nawet od czasu do czasu żartował, że powinni już rozesłać za nim list gończy.
Wystarczy, że znajdziesz niebieski telefon – tłumaczył mu kiedyś Tyberiusz. – Taki co ma dwie dziury. W jedną wkładasz kartę, a z drugiej wypada zużyta. Kapujesz? Wtedy brachu jesteś w domu. Bierze się dwie karty - jedną całkowicie pustą, a na drugiej musi być dokładnie jeden impuls. Wrzucasz tą z impulsem, a jak ci się pojawia napis, żeby wrzucić drugą, wpychasz tą pustą i przyciskasz zero. Potem możesz gadać do woli. – Uśmiechnął się. - Jak ci ten sposób nie pasuje, to jeszcze możesz prasować karty jak Marta, ale do tego trzeba mieć wyczucie, więc sposób nie dla każdego. Ja osobiście nie umiem. – Zastanowił się chwilkę. - Jest jeszcze sposób na taśmę – dodał z miną prawdziwego znawcy – tylko, że to zabawa na jeden raz z automatem. Po rozmowie jest do dupy i nie da rady więcej go użyć. Biorąc pod uwagę fakt, że niebieskich telefonów coraz mniej, doradzam użycie tej metody jedynie w przypadkach nagłych – zakończył wtedy swój wykład.
Inka był pojętnym uczniem. Prasowanie mu nie wychodziło, a sprawdziwszy, że w okolicy jest tylko jeden właściwy telefon, zdecydował się na sposób z dwiema kartami. Początki były różne. Raz udało mu się wcisnąć zero w odpowiednim momencie, raz nie. W końcu jednak doszedł do perfekcji.
Około 23:30 obaj panowie wybrali się na przechadzkę. Ich celem była oddalona o dwie przecznice budka... z właściwym, bo niebieskim telefonem.
Tegoroczna zima, nie dość, że okazała się zimą z prawdziwego zdarzenia, to jeszcze nadeszła niezwykle wcześnie i niespodziewanie. Po gorącym wrześniu, październik okazał się bardziej listopadowy niż październikowy, a już w połowie listopada pojawiły się pierwsze płatki śniegu. Teraz, na tydzień przed andrzejkami, cała ulica była biała. Śnieg przykrył wszystko, tworząc krajobraz iście bajkowy.
Inka i Korn szli ulicą.
Ubity przez samochody śnieg, stworzył coś na kształt toru saneczkowego. Przy obu krawężnikach piętrzyły się zaspy śnieżne, podczas gdy sama ulica była gładko i równo ubita, przez przejeżdżające dziś cały dzień samochody. Drogowcy – tradycyjnie już zaskoczeni przez zimę, nawet nie pojawili się w tej okolicy.
Osiedla domków jednorodzinnych miały swoje zalety, ale miały również wady. Jedną z nich, było ostatnie miejsce na liście odśnieżanych chodników. Mając do wyboru, zawalony śniegiem chodnik, a ubitą jezdnię, po której o tej porze i tak nic nie jeździło, wybrali to drugie. Tak było znacznie wygodniej.
- Ty, stary – Korneliusz puknął w bok idącego obok Tomka – urządzimy wyścigi?
- Jakie?
- Końskie.
- Gdzie?
- No tu – Korneliusz wskazał ulicę, a żeby bardziej jeszcze zaakcentować, że o to miejsce mu chodzi uderzył w nią czubkiem buta. – Idealne warunki.
- Nie psuj toru - odruchowo powiedział Inka, po czym dodał - a konie?
- No my.
- A dżokeje?
- Wrócimy po Bartka i Tyberiusza. Marta może być sędzią. No co? – Korn nie widział żadnych przeszkód.
- Jaka stawka?
- Tygodniowe zmywanie.
- Widziałeś ostatnio zlew w kuchni? – chciał się upewnić Inka
- Nie. A co?
- Nic szczególnego.
- To jak?
- No to chodź – Inka zrobił w tył zwrot.
Na końcu ulicy, dokładnie na jej środku, stała ubrana w krótkie futerko, z wzniesionymi do góry rękami Marta. Naprzeciwko niej, oddaleni o jakieś 200 metrów, przyszykowywali się zawodnicy: „dżokej” Tyberiusz - dosiadający „konia” Korneliusza i „dżokej” Bartek - dosiadający „konia” Inkę.
W momencie opuszczenia przez Martę rąk, obaj zawodnicy ruszyli.
Wracający pospiesznie do domu profesor Palec, skręcił w ulicę Boczną. Zrobił zaledwie trzy kroki kiedy przystanął, oszołomiony tym, co zobaczył.
Środkiem ulicy, dokładnie w jego kierunku, zbliżał się student, którego był promotorem. Dosiadał on innego studenta, którego twarz również wydała się profesorowi znajoma. Obok biegł czy też raczej jechał, siedząc okrakiem na ramionach kolegi, przewodniczący koła historyków. Cała czwórka, widząc go, przystanęła na moment, być może zaskoczona niespodziewanym widzem, grzecznie ukłoniła się mówiąc „dobry wieczór Panie Profesorze”, po czym pobiegła dalej.
Profesor przyśpieszył kroku. Zastanawiając się, co też jeszcze są wstanie wymyślić jego słuchacze, byleby tylko się nie uczyć, brnął przez chodnikowe zaspy śnieżne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz