Jako, że kilka tygodni temu mój kręgosłup odmówił współpracy z resztą ciała [i to dość stanowczo], udałam się do lekarza. wizytę udało się umówić dość szybko, co z pewnością jest efektem tego, że Medicover - to prywatna służba zdrowia.
Zważywszy, że weszłam do gabinetu zgięta wpół, z prędkością zlodowacenia, postawienie wstępnej diagnozy nie było trudne. "Coś z kręgosłupem" - orzekł lekarz. Przepisał paracetamol - bo nic więcej nie mógł - karmię, - wręczył skierowania na badania i na tym się skończyło. Przynajmniej do kolejnej wizyty. Za tydzień zjawiłam się ponownie, tym razem z wynikami. Postawa pionowa i większa prędkość niż przesuwającego się lodowca nadal była mi obca.
Okazało się, że mam uszkodzony odcinek L5 [ Toster postawił diagnozę szybciej i na odległość, nie wymagając ode mnie żadnych badań, w związku z czym zaczynam sadzić, że minął się z powołaniem :P].
Potrzebne były konsultacje lekarza rehabilitanta. I tu pojawił się problem.
Ponieważ lekarz rehabilitant był na urlopie dostałam skierowanie, pozwalające na skorzystanie z usług współpracującej z Medicover'em placówki.Polecono mi Beluga - Med. Również zakład niepubliczny, co będzie istotne w dalszej częsci posta.
Już przy próbie umówienia wizyty nastąpił pierwszy zgrzyt. Okazało się, że Pani doktor przyjmuje jedynie w czwartki, a że był akurat czwartek, wczesny wieczór, okazało się, że na konsultację muszę czekać cały tydzień. Cóż lepszy tydzień niż trzy, co groziłoby mi gdybym chciała czekać na lekarza z Medicoveru.
Umówiłam wizytę - jedyna dostępna godzina to 18:00. Na szczęście w odwiedzinach byli dziadkowie, wiec w oznaczonym czasie zostawiliśmy Czupura pod ich opieką i wyruszyliśmy z Emanem do przychodni, oddalonej od Bagien prawie 15 km, przedzierając się przez mega korki - wizytówkę Krakowa. Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że Pani Doktor nie ma.
Recepcjonistka na nasz widok zrobiła wielkie oczy, które stały się jeszcze większe gdy usłyszała, że chciałabym się spotkać z lekarzem rehabilitantem, z którym nota bene umówiona byłam. Dlaczego, aż takie zdziwienie? Otóż okazało się, że Pani Doktor wyjechała na dłuższy weekend, bo nie miała zaplanowanych pacjentów [ jakoś tak moją wizytę przeoczyła]. Po prostu zajebiście. Czekam na konsultację tydzień, łykam środki przeciwbólowe jak groszki, jestem niezdolna do normalnego funkcjonowania, co przy małym Czupurze jest mega problemem, a ona " nie zauważyła". Moja i Emana mina mówiły wszystko.W efekcie tego recepcjonistka porozmawiała sobie z Panią Doktor przez telefon, ja z Emanem posiedzieliśmy w poczekalni i ostatecznie dowiedzieliśmy się, że wizyta może się odbyć w najbliższy wtorek [ czyli dziś], bo teraz Pani Doktor nie opłaca się przerywać wyjazdu, ale ostatecznie poświęci się i w ten wtorek przyjedzie. No super. Recepcjonistka przeprosiła zapisała nowy termin, a ja pokuśtykałam do samochodu.
We wtorek od rana lało [ właściwie to leje już od kilku dni, ale do tej pory były przynajmniej jakieś przerwy w tej ścianie wody]. Ze względu na pogodę i fakt, że jedni dziadkowie już wyjechali, a drudzy jeszcze nie przyjechali, ustaliliśmy z Emanem, że wyjdzie wcześniej z pracy, przyjedzie do domu i zostanie z Czupurem, a ja pojadę na konsultacje [ Poldziak z ułańską fantazją - jak zawsze gdy jest potrzebny - odmówił współpracy i grzecznie odpoczywa na parkingu]. O 15 :30 Eman zadzwonił, że autobusy masakrycznie opóźnione, a on kwitnie na przystanku już dobre 30 min. Choćby nie wiem co robił, nie zdąży przyjechać na czas. Nie było wyjścia. Ja musiałam jechać na konsultacje, Czupur sam zostać nie mógł... zatem... musiał jechać ze mną. Wiedziałam, że będą korki, jeszcze zanim Eman zadzwonił. Dlatego wyjazd zaplanowałam z godzinnym zapasem. Nie wiedziałam jednak, że będą aż takie.
Po dwóch godzinach nie byłam nawet w połowie drogi. Godzina, na którą byłam umówiona właśnie wybiła, nie było zatem sensu telepać się dalej, tym bardziej, że nawet przy sprzyjających okolicznościach dotarłabym na miejsce już po godzinach pracy placówki. Przez moment pomyślałam jeszcze, żeby zadzwonić i powiedzieć, że się nie zjawię, przypomniał mi się jednak czwartek i doszłam do wniosku, że skoro mnie nie informowano ja też nie jestem do tego zobligowana.
Kwadrans później rozdzwoniła się moja komórka. Pani z recepcji [ nie raczyła się przedstawić] z pretensją w głosie zaczęła mi czynić wyrzuty, że skoro nie planowałam pojawić się na wizycie to mogłam zadzwonić [ założyła, ze nawet nie próbowałam się dostać], bo pani doktor specjalnie przyjechała i czeka na mnie już kwadrans. Momentalnie ciśnienie mi skoczyło. Zaznaczyłam, siląc się na grzeczność [ w końcu byłam w miejscu publicznym], że w zeszłym tygodniu to ja czekałam i jakoś nikt nie poczuwał się do wcześniejszego uprzedzenia, że wizyta do skutku nie dojdzie, a ja obecnie Mojżeszem nie jestem i korki się przede mną nie rozstąpią. Pani nieco sklęsła i już mniej agresywnie zapytała czy umówię się na inny termin. Kiedy usłyszała "nie", rozłączyła się nie zaszczyciwszy mnie ani klasycznym "do widzenia" ani "pocałuj mnie w dupę".
A oto przemyślenia po tej przygodzie:
* Po diagnozy medyczne będę się zgłaszała do Tostera [ szybciej i trafnie], zaś po wskazówki w sprawie leczenia do jego żony Asi [ dzięki niej przetrwałam - wielkie dzięki za to].
* Pani doktor chyba pomyliła pracę w prywatne placówce z tą w państwowej, gdzie pacjent wdzięczny jest za każdy termin
* Pani recepcjonistka W czasach PRL - była chyba sklepową w dziale mięsnym i kompleks boga nadal jej doskwiera
* Choć od '89 minęło już ponad 20 lat, w niektórych sprawach nadal jesteśmy w głębokim komunizmie i co niektórym się wydaje, że ich usługi są jedyne
* A ja jestem głupia, że zamiast się po prostu rozłączyć po pierwszej tyradzie, próbowałam coś jeszcze wyjaśniać.
*
Zważywszy, że weszłam do gabinetu zgięta wpół, z prędkością zlodowacenia, postawienie wstępnej diagnozy nie było trudne. "Coś z kręgosłupem" - orzekł lekarz. Przepisał paracetamol - bo nic więcej nie mógł - karmię, - wręczył skierowania na badania i na tym się skończyło. Przynajmniej do kolejnej wizyty. Za tydzień zjawiłam się ponownie, tym razem z wynikami. Postawa pionowa i większa prędkość niż przesuwającego się lodowca nadal była mi obca.
Okazało się, że mam uszkodzony odcinek L5 [ Toster postawił diagnozę szybciej i na odległość, nie wymagając ode mnie żadnych badań, w związku z czym zaczynam sadzić, że minął się z powołaniem :P].
Potrzebne były konsultacje lekarza rehabilitanta. I tu pojawił się problem.
Ponieważ lekarz rehabilitant był na urlopie dostałam skierowanie, pozwalające na skorzystanie z usług współpracującej z Medicover'em placówki.Polecono mi Beluga - Med. Również zakład niepubliczny, co będzie istotne w dalszej częsci posta.
Już przy próbie umówienia wizyty nastąpił pierwszy zgrzyt. Okazało się, że Pani doktor przyjmuje jedynie w czwartki, a że był akurat czwartek, wczesny wieczór, okazało się, że na konsultację muszę czekać cały tydzień. Cóż lepszy tydzień niż trzy, co groziłoby mi gdybym chciała czekać na lekarza z Medicoveru.
Umówiłam wizytę - jedyna dostępna godzina to 18:00. Na szczęście w odwiedzinach byli dziadkowie, wiec w oznaczonym czasie zostawiliśmy Czupura pod ich opieką i wyruszyliśmy z Emanem do przychodni, oddalonej od Bagien prawie 15 km, przedzierając się przez mega korki - wizytówkę Krakowa. Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że Pani Doktor nie ma.
Recepcjonistka na nasz widok zrobiła wielkie oczy, które stały się jeszcze większe gdy usłyszała, że chciałabym się spotkać z lekarzem rehabilitantem, z którym nota bene umówiona byłam. Dlaczego, aż takie zdziwienie? Otóż okazało się, że Pani Doktor wyjechała na dłuższy weekend, bo nie miała zaplanowanych pacjentów [ jakoś tak moją wizytę przeoczyła]. Po prostu zajebiście. Czekam na konsultację tydzień, łykam środki przeciwbólowe jak groszki, jestem niezdolna do normalnego funkcjonowania, co przy małym Czupurze jest mega problemem, a ona " nie zauważyła". Moja i Emana mina mówiły wszystko.W efekcie tego recepcjonistka porozmawiała sobie z Panią Doktor przez telefon, ja z Emanem posiedzieliśmy w poczekalni i ostatecznie dowiedzieliśmy się, że wizyta może się odbyć w najbliższy wtorek [ czyli dziś], bo teraz Pani Doktor nie opłaca się przerywać wyjazdu, ale ostatecznie poświęci się i w ten wtorek przyjedzie. No super. Recepcjonistka przeprosiła zapisała nowy termin, a ja pokuśtykałam do samochodu.
We wtorek od rana lało [ właściwie to leje już od kilku dni, ale do tej pory były przynajmniej jakieś przerwy w tej ścianie wody]. Ze względu na pogodę i fakt, że jedni dziadkowie już wyjechali, a drudzy jeszcze nie przyjechali, ustaliliśmy z Emanem, że wyjdzie wcześniej z pracy, przyjedzie do domu i zostanie z Czupurem, a ja pojadę na konsultacje [ Poldziak z ułańską fantazją - jak zawsze gdy jest potrzebny - odmówił współpracy i grzecznie odpoczywa na parkingu]. O 15 :30 Eman zadzwonił, że autobusy masakrycznie opóźnione, a on kwitnie na przystanku już dobre 30 min. Choćby nie wiem co robił, nie zdąży przyjechać na czas. Nie było wyjścia. Ja musiałam jechać na konsultacje, Czupur sam zostać nie mógł... zatem... musiał jechać ze mną. Wiedziałam, że będą korki, jeszcze zanim Eman zadzwonił. Dlatego wyjazd zaplanowałam z godzinnym zapasem. Nie wiedziałam jednak, że będą aż takie.
Po dwóch godzinach nie byłam nawet w połowie drogi. Godzina, na którą byłam umówiona właśnie wybiła, nie było zatem sensu telepać się dalej, tym bardziej, że nawet przy sprzyjających okolicznościach dotarłabym na miejsce już po godzinach pracy placówki. Przez moment pomyślałam jeszcze, żeby zadzwonić i powiedzieć, że się nie zjawię, przypomniał mi się jednak czwartek i doszłam do wniosku, że skoro mnie nie informowano ja też nie jestem do tego zobligowana.
Kwadrans później rozdzwoniła się moja komórka. Pani z recepcji [ nie raczyła się przedstawić] z pretensją w głosie zaczęła mi czynić wyrzuty, że skoro nie planowałam pojawić się na wizycie to mogłam zadzwonić [ założyła, ze nawet nie próbowałam się dostać], bo pani doktor specjalnie przyjechała i czeka na mnie już kwadrans. Momentalnie ciśnienie mi skoczyło. Zaznaczyłam, siląc się na grzeczność [ w końcu byłam w miejscu publicznym], że w zeszłym tygodniu to ja czekałam i jakoś nikt nie poczuwał się do wcześniejszego uprzedzenia, że wizyta do skutku nie dojdzie, a ja obecnie Mojżeszem nie jestem i korki się przede mną nie rozstąpią. Pani nieco sklęsła i już mniej agresywnie zapytała czy umówię się na inny termin. Kiedy usłyszała "nie", rozłączyła się nie zaszczyciwszy mnie ani klasycznym "do widzenia" ani "pocałuj mnie w dupę".
A oto przemyślenia po tej przygodzie:
* Po diagnozy medyczne będę się zgłaszała do Tostera [ szybciej i trafnie], zaś po wskazówki w sprawie leczenia do jego żony Asi [ dzięki niej przetrwałam - wielkie dzięki za to].
* Pani doktor chyba pomyliła pracę w prywatne placówce z tą w państwowej, gdzie pacjent wdzięczny jest za każdy termin
* Pani recepcjonistka W czasach PRL - była chyba sklepową w dziale mięsnym i kompleks boga nadal jej doskwiera
* Choć od '89 minęło już ponad 20 lat, w niektórych sprawach nadal jesteśmy w głębokim komunizmie i co niektórym się wydaje, że ich usługi są jedyne
* A ja jestem głupia, że zamiast się po prostu rozłączyć po pierwszej tyradzie, próbowałam coś jeszcze wyjaśniać.
*
Tak gwoli sprostowania, to druga wizyta w Medicoverze, z wynikami badan, nie byla po tygodniu, tylko po trzech dniach :P Takze generalnie Medicover zalatwil nas blyskawicznie i bezproblemowo.
OdpowiedzUsuńJeżeli mogę coś doradzić- olać rehabilitantów i tego typu badziewie. Poszukajcie lekarza sportowego, który szybciej, sprawniej i trafniej załatwi sprawę. Fakt pewnie odpłatnie (znając życie pewnie 100pln pójdzie)ale po co się wk... w prywatno państwowym konglomeracie.
OdpowiedzUsuńA jak jakieś inne badania całościowe to wiesz gdzie mnie znaleźć ;P Co prawda anatomie znam tylko pobieżnie ale szybko się uczę ;P
OdpowiedzUsuńA tak na poważnie to do rehabilitantów to jakoś nie mam zbytnio zaufania, Aśkę męczyli na różne sposoby i jedyne co wedle jej słów przynosiło jej poprawę to były masaże. Jonoforezy i inne dziwa działały dosyć niezauważalnie, ale może taki ich urok.